Siedzę w plamie słońca. Kawę poranną siorbię. Horyzont podziwiam.
Sam tu jestem. Jak okiem sięgnąć sam. I tym się cieszę – pustkowiem.
Liście spadły, trawa wyschła, zima przyszła.
A pogoda jak w Polsce, na początku kwietnia.
Świat (ze wszystkim co dziś niesie) jest odsunięty ode mnie poza horyzont. Nie słychać go tu, nie widać, nie czuć. Gdy zechcę, to ja do świata jadę, ale on tu sam z siebie nie zagląda nieproszony. Nie każdy lubi tak żyć. Ja owszem, bardzo. Lubię ciszę na pustkowiu.
***
Siedzę. Jest błogo. Kubek grzeje dłonie, kawa dymi w twarz.
I nagle tuż za moimi plecami słyszę, że ktoś gwizdnął cicho. Świsnął tak, jak się świszcze na otwartej flaszce. Skoczyłem w górę, kawa rozlana, kubek na ziemi, adrenalina, palpitacja. W półobrocie wyciągam rękę w stronę strzelby i wyję na postrach (a może ze strachu):
– Aaaaa!
Aaaa… Nikogo tu nie ma. To tylko wiatr. Uff.
Odstawiłem wczoraj na schodku niedopitą flaszkę wody, zapomniałem o niej, a dziś wiatr na niej zagwizdał; zupełnie jak człowiek. I tak powstała moja nowa preriowa zabawa. Posłuchajcie…
Czasami wiatr wieje prosto jak strzała. Nie kręci kółek, nie zamiata, nie zmienia kierunku. Wystarczy mu wtedy odpowiednio ustawić flaszkę i będzie świstał. Ja biorę drugą flaszkę i świszczemy w duecie. Wychodzą z tego melodie.
Życie na prerii jest inne od życia w normalnym świecie. W oczach postronnych bywa dziwne. W oczach psychiatrów jest… podręcznikowe – kopalnia pacjentów. I głupio się o takim życiu gada, gdy zadzwoni telefon z Polski. Dzwonią Chrześniacy z Ojcem i ja wiem, że tam u nich wszystko na głośnomówiącym, a w pobliżu telefonu krąży czujny cień Szwagierki. Jak cień rekina na morskim dnie. Albo sępa na asfalcie. [Raczej sępa.]
– A co ty tam właściwie robisz całymi dniami na tej twojej prerii? – pyta mąż Szwagierki.
– Pracuję. Interesy prowadzę.
– To wiem, ale po pracy i przed pracą? Co robisz, gdy nie pracujesz?
– Nic.
– Jak nic? Święta idą, pewnie sprzątasz.
– Nie.
– Jak nie?
– Normalnie. Nie sprzątam. No… bardzo rzadko.
– To tam musi być niezłe bagno w tym twoim domku.
– Wcale nie. Po prostu usilnie staram się nie brudzić i wtedy nie muszę sprzątać.
– A dziś co robiłeś, gdy dzwoniliśmy wcześniej i nikt nie odbierał?
– Dmuchałem.
– Co??
– Dmu-cha-łem.
– Eee… Masz tam hutę szkła czy co?
– Niee. Po prostu dmuchałem. Ustami. Dmuchaliśmy se we dwóch, z wiatrem.
– Dzieci słuchają! To jakiś nowy wulgaryzm?
– Broń Boże. Zjawisko przyrody. Albo fizyki. Wiatr dmuchał i ja dmuchałem, a każdy z nas świstał melodię na otwartej flaszce. Każdy na swojej. Próbowałem dostosować moją melodię do melodii wiatru. Zgrać się. Bardzo romantyczne. Siedzisz sobie we dwóch z wiatrem, z siłą przyrody i zgrywasz się z naturą w jeden świst.
– Czy tam na tej twojej prerii rosną jakieś niebezpieczne zioła albo grzyby, których się można nawdychać? I ty się właśnie nawdychałeś?
– Rośnie tego cała masa, ale żeby się nawdychać trzeba ususzyć i palić, a ja nie palę. Lub trzeba poczekać na pożar prerii i wtedy samo przyleci z dymem. Ale… jeżeli ktoś w trakcie pożaru prerii wdycha ziołowy dym, zamiast uciekać, to wkrótce po nim.
– Dobra, ale może te zioła albo grzyby roznoszą coś nie tylko, gdy płoną.
– Z wiatrem niczego nie roznoszą, trzeba by się nażreć. Krowa jak zeżre wesołe ziółko to padnie. Albo świruje kilka dni. Ale rzadko, bo krowy trochę się uczą; grupowo, jako stado. Ogólnie głupie są, ale trochę się uczą i omijają niebezpieczne pokarmy. Słyszałem, że kojoty z premedytacją chodzą na grzyby, gdy są chore, ale może to indiańskie bujdy. Kojot zawsze jak na niego patrzysz wydaje się lekko świrnięty. Nie ma oczu psa, ani oczu lisa, ani wilka. To nie są oczy lizusa, ani spryciarza, ani mordercy. Kojoty mają oczy smutnych szaleńców. Jeszcze nigdy nie widziałem wesołego kojota…
– O czym ty teraz gadasz? Zdrowy jesteś?
– No o tym, że świstałem sobie dzisiaj na dwóch pustych flaszkach. Flaszki po wodzie gazowanej. Nic poza tym się nie działo. A u was co?
– Nic.
– Nooo! Widzę, że się uczysz.
– Nie! „Nic” to znaczy wszystko jak zawsze, czyli sprzątamy. Wiesz: pucowanie domu na święta.
– Kto ma nafajdane ten musi pucować. Ja nie muszę, bo mam czysto.
– No co ty, U NAS nafajdane? U nas się sprząta jeszcze zanim się nabrudzi. Przecież wiesz. „Sprzątanie prewencyjne.”
– Wiem. Tak tylko powiedziałem. Sprawdzałem czy moja ulubiona Szwagierka słucha, ale widocznie jej nie ma skoro się nie włączyła w obronę reputacji waszego sterylnego mieszkania.
– Jest i słucha, więc uważaj.
– O… a czemu w takim razie nic nie mówi? Chora?
– Zdrowa.
[- Tu bym polemizował – dodałem, ale wyłącznie w myślach, bo przy Chrześniakach nigdy nie krytykuję ich matki na głos.]
– Skoro zdrowa, to czemu nic nie mówi? Zawsze mi coś powie, wiesz… Jak to ona.
– Nic nie mówi, bo ma takie zobowiązanie adwentowe, że się nie będzie odzywać.
– Łaał !!!! – nie dałem rady się powstrzymać i popłynąłem entuzjastycznie – To wy tam teraz macie karnawał w adwencie! Nic nie gada? Nieprawdopodobne. Ale macie fajnie! Lepsze od najlepszego prezentu. Gratulacje.
– Hej! Cicho bądź! Nie ma czego gratulować. Ona ma zobowiązanie, że się nie będzie odzywać PRZY TOBIE, a nie do nas.
– Aaaa… No trudno. Ale wiesz – odzyskałem rezon w sekundę – wiesz… ja zawsze mogę tam do was przylecieć i będziecie mieli w domu ciszę, jak makiem zasiał.
W tym momencie ktoś po tamtej stronie nie wytrzymał i rzucił słuchawką. Rozmowy nie zerwali Chrześniacy, ani ich Ojciec – to wiem na pewno.
3 Odpowiedzi do “DMUCHANIE I ADWENTOWA SZWAGIERKA”
[email protected]
To chociaż częściej dzwonić w adwencie!… 😉
Donata Kretkowska
Uśmiałam się serdecznie, choć uczciwym trzeba być – bywam Szwagierką, co tu kryć. Bardzo refleksyjna dla mnie rozmowa, czas na zmiany i czas by dbać by nie było nafajdane. Że nie wspomnę, że czas coś zrobić z tęsknotą za życiem w odległej ciszy bez ludzi. Granie z wiatrem cudowne. Kwintesencja życia. Pozdrowienia 🙂
Obodryt
Nerwowa ta szwagierka. Przydałyby się jej te ziółka albo grzybki ?
Proszę pomyśleć o prezencie na przyszłe święta. Miło by było ujrzeć jej oczy kojota.