Key West. Niewielka wyspa, koralowa, palmy, biały piach. Jest tych wysp cały sznureczek – stanowią przedłużenie Florydy i ciągną się jedna za drugą sięgając w stronę Kuby. Dawno temu połączono je autostradą na palach wbitych w morze – po amerykańsku: z fantazją bez zahamowań. Już sama jazda autostradą przez morze poszerza uśmiech i rozpiera pierś, a do tego jeszcze te małe wysepki. Niektóre tak małe, że zmieścił się na nich jeden dom i akurat tam da się dojechać samochodem, inne większe, gdzie stoi wiele domów, ale można do nich dopłynąć tylko łodzią, bo wysepka leży trochę za daleko w bok od autostrady.
***
Na parkingu przed sklepem podchodzi do mnie bosy facet z ogromnym kartonem keczapu i pyta:
– Jedzie pan na południe?
– Owszem na południe.
– Dobrze. A jak daleko?
– Na sam koniec, do Key West.
– To mnie pan podwiezie na moją wyspę.
Wrzucił swój keczap do mojego bagażnika i pojechaliśmy.
Mieszkańcy tych wysp są bardzo zrelaksowani i bardzo bezpośredni i to nawet w kategoriach amerykańskich, gdzie całe społeczeństwo jest ogólnie bardzo zrelaksowane i bezpośrednie.
Ujechaliśmy spory kawał gadając o wszystkim. Dzięki jego komórce (ja nie mam i nie mam zamiaru mieć) zawarłem kilka znaczących znajomości z różnymi jego znajomymi, czyli z ludźmi, których szukałem od lat i nigdzie nie mogłem znaleźć – okazało się, że wszyscy oni mieszkają na tych wyspach: grafik, który maluje kolorowe szyldy, łowca rekinów, fałszerz obrazów, lump, który został milionerem na giełdzie, a potem wrócił, by być nadal lumpem, szeryf-hippis… Porządna garść ludzi, których szukałem od lat.
W pewnym momencie facet z keczapem mówi mi, że dojechaliśmy i pokazuje niewielką wysepkę na prawo od autostrady.
– Tam mieszkam.
– To jak ja mam pana podrzucić? Przez wodę?
– Przepłynę sobie na desce.
Kazał mi zaparkować w miejscu, gdzie było trochę szerzej. Stało tam kilku wędkarzy i radiowóz. Były też betonowe schody prowadzące do wody. Wszędzie napisy NIE PARKOWAĆ, MIEJSCE RATUNKOWE, WYŁĄCZNIE W PRZYPADKU WYŻSZEJ KONIECZNOŚCI… Policjant w radiowozie nawet na nas nie spojrzał. Był zrelaksowany i szczęśliwy, że może pracować w raju i że w ramach swojej pracy, nie ma nic do roboty.
Facet od keczapu, zabrał keczap, zniósł karton po betonowych schodach, gdzie czekały na niego deska surfingowa i wiosło. Postawił karton na desce, wskoczył na nią, pomachał mi, a potem odpłynął wiosłując na stojąco.
***
Zapomniałem zapytać po co mu kilkadziesiąt butelek keczapu, na maleńkiej wysepce, na której widziałem tylko drewniany pomost.
Podszedłem więc do radiowozu i pytam policjanta. (Na tych wyspach naprawdę wszyscy wszystkich znają i wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich, a jeśli czegoś nie wiedzą, to wiedzą od kogo się wszystkiego dowiedzieć.)