Byli u mnie Chrześniacy.
Na prośbę Szwagierki napisałem im zwolnienie do szkoły, bo opuścili 10 dni lekcji.
– I gdzie to zwolnienie? – pyta, gdy Chrześniacy już dotarli do Polski i nie przekazali nic od Stryjaszka.
– Wysłałem pocztą. Prosto do Pani Dyrektorki.
– Wysłałeś?! Chciałam najpierw przeczytać!
– To moja prywatna korespondencja z Dyrektorką.
– Ale w sprawie moich synów!
– Nadal moja prywatna i są to też moi synowie.
– Chrzestni.
– Czyli mam takie same prawa i obowiązki jak ojciec biologiczny. Jestem jego prokurentem.
– Ale ja jestem matką!
– Ale nie jesteś moją żoną, więc wobec ciebie mam zero zobowiązań, a ty nie masz żadnych praw do czytania moich listów.
– Wrrr.
***
W gruncie rzeczy działałem w obronie Szwagierki – gdyby zobaczyła co napisałem, to by padła. A tak, nie padła, tylko może być częścią dalszą tej opowieści. Szwagierka, która nie ogląda TV, nie stosuje internetu, je zdrową żywność i nie wie co to KOD. Zupełnie nie wiem jak mam ją interpretować, bo z jednej strony jest zielona, ale z drugiej strony nie wie co to KOD (czyli.. też jest zielona tylko pozytywnie).
Usprawiedliwienie było takie:
Szanowna Pani Dyrektor, uważam, że szkoła uczy mało. Zabrałem więc moich Chrześniaków ze szkoły w kilka miejsc, dzięki czemu wrócili do Pani mądrzejsi, niż byliby chodząc w tym czasie do szkoły. Mam nadzieję, że nie będzie im Pani robiła kłopotów z tego tytułu. Oczywiście mogłem załatwić zwolnienie lekarskie, bo w tym czasie mieli katar, ale wolę pisać prawdę. WC
***
Na zakończenie pobytu w Arizonie, miałem Chrześniaków odwieźć na lotnisko i wstawić do samolotu. Odwiozłem, wstawiłem, z tym że odwiozłem ich na inne lotnisko, niż było przewidziane. Dla nich to jedna przesiadka mniej, ale przede wszystkim chciałem, żeby po drodze zobaczyli Amerykę. Wymieniłem bilety i zamiast z Arizony lecieli z Texasu.
Do Texasu pojechaliśmy samochodem, bocznymi drogami, wzdłuż granicy z Meksykiem, na co Szwagierka absolutnie nie dała autoryzacji. To znaczy nie dała autoryzacji w zeszłym roku, a w tym roku nie pytałem. I tak mnie nie lubi, więc niezatwierdzona jazda samochodem w niczym nie pogorszy naszych stosunków.
Chrześniakom się podobało. Szczególnie, gdy Stryjaszek się zgubił, nie było co jeść i musieliśmy łapać ryby, a potem piec je zawinięte w mokrą gazetę i zakopane w popiele. Byli zachwyceni, gdy musieli spać w bagażniku samochodu (wynająłem Dodge Caravan i jak się poskłada tylny rząd siedzeń, to trzy osoby dorosłe śpią wygodnie). Nasze zaginięcie trwało 20 godzin i w tym czasie nie natknęliśmy się na nikogo.
(O tym jak dokładnie zaplanowane było to “zaginięcie”, opowiem im za kilka lat – na razie niech żyją rozmarzeni przygodą.)
***
Na lotnisko w Dallas dojechaliśmy szczęśliwie, choć bez prysznica. Błagali by nie zmywać z nich tego, czym się umazali w czasie naszej eskapady. Nie nalegałem – wsadziłem ich do samolotu, stewardessie dałem napiwek i poprosiłem by absolutnie i pod żadnym pozorem nie zmuszała tych dzieci do umycia buź.
Na jej pytanie: ale co to jest?
Odpowiedziałem: Droga Pani, to jest pył Texasu, a pod spodem pył Nowego Meksyku, a jeszcze głębiej pył z Arizony. Dla tych chłopców to jest coś takiego jak najdroższy najbardziej markowy puder jaki miała Pani na nosie.
Kiwnęła głową ze zrozumieniem, uśmiechnęła się, zabrała brudnych chłopców do samolotu, i tak polecieli.