Chrześniacy nie chodzą teraz do szkoły, Szwagierka ledwo to wytrzymuje, więc codziennie o oznaczonej godzinie urządzają sobie komputerowe konferencje ze mną. Dotychczas ich matka zezwalała tylko na jedną taką rozmowę w tygodniu, „bo komputer psuje oczy”. Mnie oczywiście powiedziała wprost, że oczy oczami, ale chodzi głównie o mój FATALNY WPŁYW NA WYCHOWANIE. (Ze Szwagierką zgadzamy się w jednym: że w niczym się nie zgadzamy.) No więc wcześniej wolno im było ze mną gadać raz w tygodniu, ale teraz robią to codziennie.
W pierwszym tygodniu oglądaliśmy moją prerię, robiłem codzienne sprawozdania z tego co musiałem wczoraj rozdeptać lub zabić w inny sposób – pokazywałem im wielkie osy, które mi wleciały do domu zakładać gniazdo, różne pająki, w tym nowonarodzone tarantule wielkości monety dwuzłotowej (przed rozdeptaniem) oraz dwa małe węże-noworodki. Jednego znalazłem pod zlewem, drugiego w drodze na środek pokoju. Fuj. To raczej nie grzechotniki, bo one rodzą się pod koniec lata i mają od razu dwadzieścia centymetrów długości, a te były cienkie jak gumka recepturka i krótkie jak mały palec.
Moje pokazy zwierzęcych trupów ciekawiły Chrześniaków bardzo, ale nie podobały się Szwagierce, więc na kolejny tydzień musieliśmy sobie zaplanować inne tematy. (O tym innym razem.)
Szwagierka ochrania zwierzątka, a zabijanie szkodników wolałaby przemilczać – na przykład nie bardzo wie jak przed swoimi kolegami z ruchu zielonych obronić tępienie moli w szafie, które uprawia dwa razy w roku. Kiedyś o tym rozmawialiśmy, gdy niezapowiedziana przyjechała na niedzielny obiadek u mego Stryja.
Posłuchajcie…
Siedzieliśmy właśnie przy talerzach zupy pomidorowej.
– Co tak cuchnie? – pytam grzecznie i patrzę na nią.
– Co? ZNOWU ja?! – warknęła w moją stronę.
– Cieszę się, że z jakiegoś powodu samodzielnie zastosowałaś słowo „znowu”. Ja bym się nie ośmielił, a tak, mamy to z głowy – uśmiechnąłem się do niej jak zawsze.
(Moje uśmiechy są jak najbardziej szczere. Podobny wyraz twarzy mają grzechotniki i krokodyle – uśmiech, prawda?)
– No ale poważnie: co tak cuchnie? – spytał Stryj uspokajająco.
– JA! – odpowiedziała Szwagierka. – Ja, ja, ja! W szafie zalęgły się mole i ten zapach to naftalina. Nic wielkiego.
– Aaa, to siądź może, kochana, na końcu stołu i uchyl okno – powiedział Stryj i wrócił do pomidorowej.
(Siedziałem naprzeciwko Stryja i spostrzegłem, że ponad jego talerzem pojawił się uśmiech identyczny z moim.)
– A jak ty właściwie stosujesz naftalinę? – pytam Szwagierkę głosem obojętnym. – Bo ja też miewam mole w szafach, ale wtedy po prostu wywieszam ubrania na mocne słońce i same znikają.
– Na słońce??? – prawie udławiła się zupą. – I to pomaga ??!
– Owszem. Znikają same. Nie wiem czy odlatują czy co, ale jeden dzień na słońcu wystarcza. A ty masz balkon i z tego co pamiętam jest od południa…
– CHOLERA CIĘŻKA. To mogłam wywieszać wszystko na balkonie, bez naftaliny, CHOLERA.
– Proszę mi nie przeklinać przy stole – powiedział Stryj.
– Sam wujek przeklina, czasami…
– Mnie wolno. Mój dom, mój stół. Poza tym przeklinam dopiero przy cygarach i deserze, gdy gadamy o polityce. A przy pomidorowej nie wypada – znów się uśmiechnął i mrugnął do mnie znad talerza.
– Słuchaj – mówię do Szwagierki głosem nadal obojętnym – to jak właściwie stosujesz tę twoją naftalinę?
– Wrzucam na dno szafy, szafę zamykam szczelnie i zaklejam taśmą na kilka dni. A potem wyciągam tr… trupki odkurzaczem.
– Hm – wróciłem na chwilę do zupy.
Stryj zerknął na mnie i wyraźnie czekał z łyżką pomidorowej w powietrzu.
Przeciągałem tę chwilę, aby Szwagierka uznała, że temat zamknięty i dopiero wtedy pociągnąłem wątek:
– Czyli robisz im w szafie komorę gazową. I one tam latają w tym smrodzie, i się duszą… Próbują uciec, ale wszystko zaklejone taśmą… więc padają biedaki, a potem te ich… „trupki” wciągasz do odkurzacza. Hm. Bardzo dobry sposobik. Podoba mi się. Zastosuję u siebie następnym razem, bo wynoszenie wszystkiego na słonce, to kupa niepotrzebnej roboty. A tak… komóreczka-gazóweczka i „sposobik Szwagierki”. Sprytne, wredne, skuteczne i robactwo znika. Nie znałem cię od tej strony.
W tym momencie Szwagierka odłożyła łyżkę z hukiem, wstała i wyszła bez słowa. Zostało po niej tylko trochę naftaliny w powietrzu.
Stryj wyprostował się znad swojego talerza, popatrzył na mnie, uśmiechnął się od ucha do ucha i mówi tak:
– Dziękuję. Do deseru przyniosę koniak. Doskonały! Dostałem od kumpla biskupa.
– Nie odmówię. A za co dał taki dobry koniak?
– Załatwiłem zwrot kilku zabytków, które Niemcy wywieźli z katedry i nie chcieli oddać.
– To do tego koniaku ja mam dla ciebie coś takiego – sięgnąłem do kieszeni i położyłem przed nim pięknie zapakowane cygaro.
– A to z jakiej okazji?
– Bez okazji. A właściwie… z takiej, że załatwiłeś zwrot tych zabytków.
– Nie odmówię – wyjął cygaro z blaszanej tutki, powąchał i zachwycał się chwilę. – Wiesz, że nie powinienem palić?
– Wiem. Dlatego ja ci przywiozłem, bo sam sobie nie kupujesz, ani żadne z twoich dzieci ci nie kupi, ani żaden z twoich znajomych ci już nigdy nie podaruje w prezencie, „bo nie powinieneś palić”. No to ja, czasami i wyjątkowo, jako znany przemytnik i czarna owca, pozwalam sobie na drobne przestępstwa. Tylko nikomu nie mów. I nie chodzi o to, że na mnie nawrzeszczą…
– A o co?
– Chodzi o to, że nawrzeszczą na ciebie.
– Za to cię lubię, Wojt.
– Za co?
– Wiesz kiedy i który przepis złamać. Umiesz odróżnić prawo od sprawiedliwości.
– A kto mnie tego nauczył? – spytałem patrząc mu prosto w oczy.
– Ja! – stryj roześmiał się od ucha do ucha i poszedł po obcinarkę do cygar.
Chmura naftaliny nadal wisiała w powietrzu. Bez Szwagierki w środku była dużo bardziej znośna.
– Wojt! – zawołał stryj z głębi domu. – Siądziemy na werandzie, bo w tym smrodzie to ani koniak nic nie będzie wart, ani to pyszne cygaro.