Z Wojciechem Cejrowskim rozmawia Bogdan Wiśniewski
BW: Gratuluję panu – także w imieniu czytelników “Informatora Pelplińskiego” – otrzymania honorowego tytułu Ambasadora Kociewia. Jak mało komu ten tytuł panu się należał. Tak jak każdy porządny ambasador solennie reprezentuje pan Kociewie w różnych regionach Polski i świata. Przy każdej bez mała okazji (także w programach telewizyjnych) podkreśla swoje pochodzenie. I widać, że czyni to autentycznie, chciałoby się powiedzieć: programowo. Jakimi wartościami pan się kieruje, podkreślając swoje przywiązanie do małej ojczyzny? Czym dla pana jest Kociewie?
WC: To wszytko z miłości do mojego Ojca, Stryja, do Ciotek, które mnie chowały, do Babci. Kocham ich, kocham więc Kociewie. Oni mówili do mnie JO, to kocham mówić JO. W sobotę “po połedniu” szrubrowało się w Osieku jezdnię przed posesją. Ciotka Jadzia dawała nam szruber i szlauch i pokrzykiwała:
– Szrubrujta, pieruny, na glanc! Żeby biło czisto na niedziela.
Za gratulacje dziękuję, ale naprawdę ja tego nie robię z żadnego przymusu, ani planowo. Samo wychodzi.
Kiedy mnie Ojciec posłał do szkoły w Warszawie to ja tam z moją gwarą byłem “wsioch”. I mnie się to podobało. Na korytarzu szkolnym, na przerwach mówiłem do nich gwarą i nie wszytko rozumieli. Bo dla warszawiaczków sznytka, wurszta i musztyk to były obce słowa. Więc miałem swoje tajemnice – sznytka z pomaską, a na sznytce leberka. Na lekcjach za to mówiłem taką poprawną polszczyzną, do jakiej oni mieli daleko i to ich wnerwiało, że “wsioch” zna dwa języki lepiej od nich – kociewski i polski. Ma korytarzu nie mieli pojęcia co to sztrum, a na lekcji fizyki byli słabsi ode mnie z prądu elektrycznego. Mnie te wyścigi z nimi sprawiały przewrotną frajdę – chcecie “wsiocha” pokonać, kujndy jedne, to sprobujcie…
I ścigam się tak z warszawiaczkami do dzisiaj. Staram się robić najlepsze programy w TV czy w radiu a jednocześnie pozostawać tym “wsiochem”. I całujta się w dupy, Antki.
Naprawdę żaden tytuł oficjalny mi się nie należy za robienie sobie jajców z warszawiaczków.
BW: Otrzymując wiadomość o przyznaniu honorowego tytułu Ambasadora Kociewia, stwierdził pan, że bardziej należał się on pana śp. ojcu, Stanisławowi Cejrowskiemu – znanemu i wielce zasłużonemu animatorowi życia muzycznego w Polsce, m.in. twórcy Agencji Artystycznej Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego, sekretarzowi generalnemu Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego, dyrektorowi artystycznemu Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu, organizatorowi i dyrektorowi Międzynarodowego Festiwalu Jazz Jamboree, pomysłodawcy regulaminu przyznawania “Złotej Płyty”, współtwórcy grupy folkowej “No To Co”, inicjatorowi głośnego polskiego rock musicalu “Kompot”, a także pierwszej w Warszawie … dyskoteki. Można by tak jeszcze długo wymieniać, ponieważ lista jego zasług jest niewyczerpana. Był także twórcą popularnego w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych XX w. i organizowanego w Osieku “Ciemnogrodu”. To ojciec uczył pana przywiązania, miłości do Kociewia?
WC: Ojciec dawał przykład, a ja podziwiałem. Miał takie pomysły, jakich nie miał nikt znany mi… może jeszcze poza moim stryjem, Andrzejem Cejrowskim, którego kocham i podziwiam tak samo jak Ojca.
Ojciec kolegował się z Czesławem Niemenem, którego śpiewanie nie podobało mi się wcale – doceniałem kunszt, ale nigdy nie byłem fanem. Ale.. kiedyś Ojciec zabrał Niemena do naszej wioski i potem przez 40 lat baby o tym gadały – podziwiałem to gadanie. Bo Ojciec zrobił coś tak prostego dla tej wioski, coś pamiętnego, a jednocześnie to było takie proste i zwyczajne. Przespacerował się ze swoim kumplem po naszej wsi. To wszystko. Poszli do gospody na zupę. Ojciec wiedział, że ten jeden krótki spacer z Niemenem będzie ważniejszy od wielkiego koncertu. I był ważniejszy! Ludzie we wsi to zapamiętali i było to dla nich doniosłe, że Stachu przyprowadził Niemena.
A potem, kiedy ja dorosłem, Ojciec został moim impresario. I pewnego dnia idziemy przez Osiek, a Ojciec pokazuje na kawałek łąki koło Kółka Rolniczego i mówi: “Zrobimy tu imprezę dla tysięcy ludzi”.
I zrobił “Ciemnogród”. I przyjechało PIĘTNAŚCIE tysięcy ludzi; do wioski w której mieszkało 212 osób. Ja tylko jeździłem po Osieku konno i występowałem na scenie, a te piętnaście tysięcy ludzi we wsi to zasługa Ojca. To On był AMBASADOREM, Suwerenem i Królem. Ja byłem jedynie komediantem na Jego scenie.
BW: Ojciec został pochowany na pelplińskim cmentarzu. Bywa pan przy jego grobie nie tylko, aby się pomodlić.
WC:
Kościół uczy o świętych obcowaniu, to sobie obcuję. Nie tylko się modlę, ale też obcuję. Gadam do Ojca i on w niebie słyszy. Nie zagadał nigdy do mnie, bo pewnie bym wtedy narobił ze strachu, ale słyszy, widzi. I widzi też Boga twarzą w twarz, więc jeśli w jakiejś mojej sprawie rodzony Ojciec poprosi Boga to to jest lepsze wstawiennictwo, niż moja samodzielna prośba.
Popijamy też sobie razem Tabasco (ostry sos z Luizjany). Ojciec lubił Tabasco, nauczyłem się od Niego i też lubię. Więc, gdy jadę na grób, zabieram też Tabasco. Trochę popiję ja, a resztę wylewam Ojcu. Otwartą flaszeczkę wbijam do góry nogami w ziemię na grobie i tak się sączy powoluśku, w czasie, gdy obok płonie znicz.
Nie wiem co lubił Pan Olek Lodkowski z Bernardinum, który ma grób zaraz obok. Gdybym wiedział, to Panu Olkowi też bym coś przyniósł. Lubiłem go bardzo. I nadal tęsknię.
BW: Związany z Pelplinem poeta, eseista i historyk sztuki ks. Janusz St. Pasierb pisał: “Małe ojczyzny uczą żyć w ojczyźnie wielkiej, w wielkiej ojczyźnie ludzi. Kto nie broni i nie rozwija tego, co bliskie – trudno uwierzyć, żeby był zdolny do wielkich uczuć w stosunku do tego, co wielkie i największe w życiu i na świecie”. Czy podziela pan tezę o znaczeniu małych ojczyzn?
WC: Amen. Podzielam. Ojczyzna (ta wielka – Polska) siedzi w sercu pod warunkiem, że kochasz Ojca, że kochasz ciotkę Jadzię, która ci każe szrubrować jezdnię. Ja Polskę kocham i Polski bronię, bo chcę mieć moje sznytki i metkę, i musztyk.
BW: Czym dla pana jest prowincja? Dla jednych jest emblematem obciachu, dla drugich wręcz odwrotnie: synonimem autentyczności, dla innych jeszcze pojęciem mentalnym, a nie geograficzno-kulturowym.
WC: Wie pan, ja jestem obciachowy i mnie z tym dobrze. Czy normalny (nieobciachowy) facet chodzi boso w koszulach w kwiatki? W Polsce mieszkam na prowincji, i w USA też mam rancho w Arizonie, czyli na daleeeekiej prowincji, a nie apartament w Nowym Jorku. Zasadniczo mógłbym sprzedać to rancho i kupiłbym za tę forsę apartament na Manhattanie, w dobrej kamienicy, w której mieszkał John Lennon lub w wieżowcu Trumpa, ale… nie kupuję. Lubię mieszkać na prowincji. Moi sąsiedzi w Arizonie też mówią gwarą – kowbojską, podobnie jak moi sąsiedzi na Kociewiu mówią gwarą – kociewską. Lubię żyć prosto. Słucham wsiowej muzyki country lub wsiowej muzyki z Karaibów. Lubię swoje życie i… nadal lubię grać warszawiaczkom na nosie, kiedy z tej wsiowej muzyki robię najlepszą audycję muzyczną w Polskim Radiu, a oni nie bardzo wiedzą jak to ugryźć. Bo przecież ich zdaniem “najlepsza” jest całkiem inna muzyka, więc jak ten WC robi najlepszą audycję z muzyki najgorszej???
BW: W kontekście naszej rozmowy o pana ojcu proszę powiedzieć, czym dla pana jest rodzina? Tak mocno i bezpardonowo atakowana przez środowiska liberalne i lewicowe. Tylko z pozoru nieistotne wydają się w tym kontekście zmiany w języku. Zamiast rodziny, małżeństwa, męża i żony mamy związki, pary, partnerów etc. Czy podziela pan obawy wynikające z prób marginalizowania rodziny?
WC: Nie lękajcie się. “Pokój Wam” – powiedział Pan Jezus po Zmartwychwstaniu, gdy Apostołowie siedzieli w ukryciu – zabarykadowani, sterroryzowani. Przerażeni, że przegrali, że świat wartości został pokonany na krzyżu. “Pokój Wam”, czyli “Spokojnie, spoko, luzik, relax…”. “Nie lękajcie się” oraz drugie, podobne zawołanie: “Wypłyń na głębię”.
Ludzie często odbierają moje wypowiedzi publiczne, np. w TVP, jako wypowiedzi polityczne. A moje motywacje, gdy komentuję politykę, są zawsze wyłącznie RELIGIJNE. Diabeł przegrał, a my zwyciężymy. Nawet gdyby nam się dzisiaj wydawało, że rodzina ulegnie zagładzie. Nie ulegnie, w gruzach nie legnie. Trwajcie w Mocy, mocni w Panu.
BW: W kategorii zespołowej tytuł Ambasadora Kociewia otrzymał Zespół Pieśni i Tańca “Modraki” z Pelplina. Jakie jest pana zdanie na temat zespołów folklorystycznych, nie tylko kociewskich i nie tylko polskich. Powstaje ich ostatnio sporo w naszym regionie. Są tacy, którzy ich znaczenie minimalizują, czy wręcz lekceważą.
WC: Komu chce się tańczyć, śpiewać i ubierać na ludowo, niech tańczy. Góralska muzyka jest w cenie. “Piejo kury, piejo, szukajom koguta” – też było w cenie. Oraz LUDOWA muzyka Gorana Bregovića wyśpiewana przez Kajah – “Prawy do lewego”. Ktoś lubi wsiową muzykę, to dobrze. Niech zrobi najlepszą. I niech warszawiaczki potem drapią głowy: jak to możliwe, że to wsiowe takie dobre???
BW: Przywołam po raz kolejny słowa ks. Pasierba, który pisał, że żadna z katedr świata (a widział ich wiele) nie przesłoniła w jego sercu pelplińskiej. Pan w wywiadzie udzielonym internetowej TV Pelplin we wrześniu 2012 r. powiedział podobnie: “Nie ma drugiej jak pelplińska, (…) która powala na kolana”. Stwierdził pan również, że mamy w Pelplinie (biorąc pod uwagę bogactwo i różnorodność dzieł sztuki) … siedem Malborków. Czy to był wyraz kurtuazji, czy też wyraz autentycznej fascynacji pelplińską świątynią?
WC: Kurtuazji? Wojciech Cejrowski i kurtuazja?! Pan żartuje! Różne rzeczy o mnie mówią: cham, bezczelny, wredny, bufon, megaloman, zadziorny, agresywny, bezpośredni, niegrzeczny… i zasadniczo mają rację. Kurtuazja to nie ja. Mówię co myślę i nie ukrywam uczuć. Kiedy kocham lub nie lubię, robię to prosto z mostu i na całe gardło.
A katedrę pelplińską kocham i podziwiam do łez. I nie są to łzy udawane. Gdy jestem w Polsce, co dwa, trzy tygodnie jadę na mszę do naszej katedry. Pod ołtarze, przy których do mszy służył mój Ojciec. Głaszczę drewno starej ławki, na której siadywała moja Babcia. Patrzę w oczy tych samych obrazów, pod którymi modlili się moi przodkowie i przyjaciele.
Z tych mszy w naszej katedrze nie będę miał nic – żadnej zasługi w niebie! Bo co to za zasługa, gdy kolano zgina się samo z siebie – bez mojej woli? Co to za zasługa, gdy modlitwa sama płynie z ust – w zachwyceniu? Co to za zasługa, gdy adorujesz bezwiednie? Gdy się to wszytko robi samo – pod naporem tego świętego i pięknego dzieła, jakim jest pelplińska katedra?
BW: Dziękuję panu serdecznie za poświęcony czas, nie dla mnie oczywiście, ale dla Pelplina, dla Kociewia, dla pana małej ojczyzny.