Juan Garcia przyszedł do Texasu piechotą. Zrobił to dawno, dawno temu. W tym samym czasie, ja jechałem wzdłuż granicy z Meksykiem na trasie z Kalifornii do Waszyngtonu. Moja pierwsza wyprawa w poprzek USA, moje marzenie. Nagle: spełnione! Przez całą tę podróż byłem w ekstazie (a po drodze jeszcze wygrałem w karty rancho, na którym teraz mieszkam).
Ja jechałem wzdłuż, a Juan Garcia szedł w poprzek granicy. On też był w ekstazie. Gonił za własnym marzeniem; rwał z buta do przodu, byle dalej, byle prędzej, byle głębiej w Texas.
Nasze trasy przecięły się niedaleko miejsca gdzie Ranch Rd 693 dochodzi do Highway 277 i kończy się. Dalej, w stronę granicy, są już tylko drogi polne – tam się zgubiłem.
Trzydzieści lat temu nie było GPSów, a moja papierowa mapa była wprawdzie dokładna, ale nie aż tak, by pokazywać drogi polne. Zachciało mi się jeździć pośród ranch, no to mam – zapada noc, ja stoję na dachu mojego samochodu i rozglądam się po okolicy w poszukiwaniu… czegokolwiek. Wszędzie nic. Żadnych świateł, domów, dymów.
W tej sytuacji zebrałem chrust, rozpaliłem ognisko, wyjąłem siedzenia z auta, ustawiłem z nich sobie mały salon i w ten sposób postanowiłem spędzić noc. Dzikie pustkowie pełne zwierząt, a ja bez broni. Odkręciłem bańkę z zapasową benzyną i skropiłem krzaki dookoła – ostry zapach paliwa zniechęca węże. Żadna gwarancja, gdy zaparkujesz w pobliżu ich gniazda, ale zawsze coś. Smród benzyny powinien je trzymać na dystans. Kojoty też nie lubią takich zapachów. A pumy? Pumy nie polują na ludzi; wolą króliki.
Siadłem z nogami w stronę ogniska i zacząłem oglądać niebo. Gwiazdy spadały jak deszcz, a mimo to z każdą chwilą robiło się ich na niebie więcej i więcej. Cuda!
Wtedy do mojego “salonu” wszedł Juan Garcia.
***
Nie wiem czy znacie to uczucie, gdy uderzenie strachu jest tak gwałtowne, że nie robi się gorąco, lecz lodowato; nie podskakujesz zlękniony, lecz stajesz się sztywnym soplem, a głos masz spokojny z… przerażenia. Tak mi się właśnie stało, gdy do ogniska podszedł Juan Garcia.
– Puedo sentarme, Senior? Mogę się przysiąść?
– Si.
– Tengo frio. Zmarzłem.
– Adelante. Proszę bardzo – wskazałem mu wolny fotel pasażera ustawiony po drugiej stronie ogniska.
Nie zapytałem skąd przyszedł, bo obaj wiedzieliśmy. Spytałem za to dokąd zmierza i co zamierza. Jego opowieść była urocza.
Posłuchajcie…
Juan Garcia (wtedy nie znałem jego imienia) opowiedział mi swoje marzenie ze szczegółami. Chciał otworzyć Wielką Meksykańską Restaurację, a plan miał taki: kupi kawał wybetonowanej powierzchni w złej dzielnicy, żeby było tanio. Może to będą nieczynne doki portowe, może zbankrutowany skład drewna – cokolwiek o dużej wybetonowanej powierzchni pod gołym niebem. Potem uprzątnie teren i przy wjeździe postawi duży drewniany znak ze strzałką i napisem PARKING. Na parkingu będzie mała budka, ale nie do pobierania opłat za auta, lecz do sprzedaży burritos. Juan Garcia umiał robić świetne burritos i wierzył w ich moc. Parking miał być darmo, natomiast, kto chciał wjechać musiał kupić tanie burrito. Garcia wierzył, że kto raz spróbuje jego burritos, uzależni się i będzie wracać.
Jego marzenie się spełniło. Juan zrealizował je z wielką fantazją i zaradnością. Miał jedną szansę na milion i przypilnował, by jej nie zmarnować. Kupił tani plac, otworzył parking w lokalizacji, którą dobrze określają słowa “kompletnie nic dookoła”, a potem zabrał się za podkręcanie koniunktury tego miejsca.
W tym celu wyprodukował serię fałszywych szyldów i ogłoszeń, które rozwiesił na ruderach sąsiadujących z jego pustą posesją. Szyldy były kolorowe, po meksykańsku krzykliwe, zawierały nazwy nieistniejących restauracji i dodatkowe informacje w rodzaju: OTWIERAMY WKRÓTCE, WIELKIE OTWARCIE ZA TYDZIEŃ, PRZYJMUJEMY REZERWACJE OD GRUDNIA. Inne szyldy informowały: ZAMKNIĘTE TYLKO NA WAKACJE – WRACAMY ZA TRZY TYGODNIE.
Trochę dalej, na kolejnych opuszczonych domach, porozwieszał fałszywe informacje sugerujące, że ktoś wykupuje tę dzielnicę i zamierza ją rewitalizować – proste napisy SOLD, czyli budynek sprzedano. W te sposób stworzył wrażenie, że w upadłej dzielnicy nagle ruszyło, że ktoś zwęszył interes i nagle jedna obok drugiej otwierają się meksykańskie biznesy. Ludzie zaczęli przyjeżdżać na rozpoznanie terenu i wszyscy parkowali u Juana. Potem spacerowali po wymarłych uliczkach pojadając jego pyszne burritos.
W ten sposób Juan zgromadził fundusz na otwarcie pierwszej knajpy. Kupił maleńki domek, ruderę, przylegającą do jego parkingu. Wypruł ze środka wszystko, ściany, sufity i podłogi wybił surowymi deskami, fasadę pomalował na różowo-fioletowo, meble gdzieś pozbierał i restauracja gotowa.
Była naprawdę mała – cztery stoliki w środku i cztery przed. Może i mała, ciasna, ale własna, a ruch w niej nigdy nie zamierał. Z powodu ciasnoty większość klienteli kupowała na wynos. W ten sposób Juan dorobił się forsy na… Postawienie większej knajpy? Oooo NIE! Juan najpierw kupił samochód dostawczy do rozwożenia burritos po mieście i na tym rozwożeniu dorobił się forsy na postawienie większej knajpy. Stopniowo wykupił wszystkie opustoszale posesje przylegające do parkingu.
Dziś jest milionerem. Prowadzi ogromną restaurację z ogromnym parkingiem zbudowaną na bazie kilkunastu sąsiadujących ruder.
– Juan, czy to jest to, o czym wtedy marzyłeś?
– YES, YES, YES – odpowiedział mi szczęśliwy, gdy po latach sporadycznej korespondencji pojechałem wreszcie odwiedzić to jego marzenie.
***
Zajeżdżam i widzę:
Ogromny parking i duża restauracja wyraźnie budowana po kawałku z niespójnych spontanicznych zrywów. Plątanina kolejnych przybudówek, trzy lub cztery patia, przejścia z jednej sali do drugiej, wszystko typowo meksykańskie, obwieszone światełkami, świecidełkami, sombrerami. Wszędzie gra muzyka mariachi i wszędzie PEŁNO LUDZI. Siedzą, jedzą, stoją, czekają na stolik, tańczą, śpiewają, tłoczą się, wchodzą, wychodzą. Ewidentny sukces.
Nad wejściem ogromny szyld – mexican restaurant i portret roześmianego kucharza.
Wchodzę. Pytam czy jest Juan Garcia. Oni pytają czy się znamy, ja odpowiadam, że poznaliśmy się trzydzieści lat temu, oni prowadzą mnie do kuchni i tam spotykam kompletnie obcego mężczyznę.
– Garcia?…
– Oooo Gringo, przyjaciela nie poznajesz?
– To naprawdę ty?
– Ha, ha, ha… odmieniony przez dobrobyt, Gringo – śmiał się i klepał po brzuchu.
– Garcia, ciebie bym na ulicy nie poznał, ale to pamiętam doskonale – podszedłem do kapliczki z figurką Matki Bożej z Guadalupe (takie kapliczki są w każdej meksykańskiej knajpie) i pokazałem palcem mały słoik stojący u stóp Maryi.
– Mi tierra, Gringo. Moja ziemia ojczysta. Dawno temu przyszedłem tu piechotą i miałem z sobą tylko to.
– Pamiętam…
– A ja zapamiętałem ciebie i poznałbym cię na ulicy pomimo tych lat.
– Niby jak? Przecież też mam dzisiaj inną gębę niż wtedy.
– Uratowałeś mi życie, dlatego pamiętam. Zawsze w pacierzu dziękuję.
– Ja? Ratowałem ci życie? Niby kiedy?
– Byłem zmarznięty, błąkałem się od kilku dni, nie miałem co pić. Tamtej nocy bym zamarzł. Dałeś mi jeść…
– Jeść? Eee, jakoś nie wydaje mi się. Nie miałem forsy na nic, kupowałem codziennie torbę marchewek i ranch dip do maczania.
– Ten sos mnie pokrzepił! Wyjadłem ci cały. Do dzisiaj podajemy tu taką przystawkę: marchewki i ranch dip. Dałeś mi jeszcze gorącej kawy z takiego kowbojskiego imbryka. Był…
– Czerwony z czarnym rantem. To wszystko pamiętam, ale dlaczego bez twojej twarzy?
– Robiłem wszystko, żebyś mojej twarzy nie widział, na wypadek gdyby mnie złapał patrol graniczny. Gdybyś mnie znał, mogłeś mieć kłopoty. Siedziałem więc po przeciwnej stronie ogniska i chowałem twarz za blaskiem płomieni, albo w mroku.
***
Gdy siedzieliśmy przy tamtym ognisku jakoś nie zauważyłem, że kryje twarz. Siedzieliśmy, obaj zgubieni na bezdrożach Texasu, pogryzaliśmy marchewki maczane w majonezie, grzaliśmy dłonie o blaszane kubeczki z kawą i gadaliśmy o naszych marzeniach. Zadawałem mu różne pytania. Ogólnie gadaliśmy przez całą noc, głównie dlatego, że każdy z nas bał się, co zrobi ten drugi, gdybym ja zasnął. Przegadaliśmy w ten sposób noc do świtu.
– Ty tak kompletnie bez bagażu? – pytam w pewnej chwili.
– Bez.
– Bo? Zgubiłeś?
– Nie. Nic nie brałem.
– Bo?
– Pogranicznicy obserwują przez lornetki i gdy widzą kogoś z plecakiem to gonią.
– A bez plecaka nie gonią?
– Za powstrzymanie przemytu jest nagroda, a złapanie kogoś, kto się nielegalnie “zgubił” i przeszedł na złą stronę granicy to dla nich tylko kłopot. Muszą zatrzymać, spisać i deportować. Kupa roboty bez nagrody. Plecaki działają na nich jak przynęta.
– Dlatego nie masz nic, nawet torby?
– Mam to! Najważniejsze! – wyjął z kieszeni słoik i potrząsnął nim. – Mi tierra, Gringo. Moja ziemia rodzinna. Przez wiele lat tam nie pojadę; może nigdy. Zabrałem więc trochę, bo nic tak nie pachnie, jak ziemia rodzinnych stron… Teraz mam przy sobie tylko tę ziemię i moje marzenia o przyszłości.
– Coś ci pokażę, amigo – wstałem i przyniosłem z samochodu mój słoik.
– A to co, Gringo?
– Ziemia z Arizony. Od dziecka marzyłem, żeby tam pojechać, żeby zamieszkać na rancho i pasać krowy. I spełniło mi się niedawno, ale teraz wracam właśnie do Polski i może już mnie nigdy więcej nie wypuszczą, może nigdy nie wrócę do Ameryki. Zabrałem więc sobie słoik tej czerwonej ziemi, bo… nic tak nie pachnie jak ziemia rodzinna, ale też nic nie pachnie tak pięknie jak ta ziemia w słoiku, bo ona pachnie moim marzeniem. W Arizonie mam rancho, wiesz, i to jest garść ziemi z tego rancha, a ja nie wiem czy tam kiedykolwiek wrócę. W Polsce rządzi komunistyczna dyktatura, daje paszporty i zabiera. Już mi kiedyś zabrali. Mogą to zrobić znowu. Wtedy będę się trzymał mojego słoika.
PS
Kto 11 listopada słuchał mojej “Audycji Podzwrotnikowej” ten wie, że mam dwa słoiki z ziemią: jeden stoi w Polsce i jest w nim ziemia z Arizony, drugi stoi na rancho w Arizonie i jest w nim moja ziemia rodzinna z Kociewia.
A trzeci słoik – “do pary” z moimi – stoi w Wielkiej Meksykańskiej Restauracji w Texasie. Juan Garcia co roku posyłał mi kartki na Boże Narodzenie. (Wtedy pod granicą dałem mu adres, nawet nie wiem po co – dałem ot tak.) Zapraszał: Przyjeżdżaj, Gringo, nakarmię Cię najlepszym burrito! A mnie się jakoś przez lata nie składało jechać. W końcu pojechałem.
A teraz prośba do Państwa: nie szukajcie tej Jego restauracji, a gdyby ktoś ją znalazł, nie mówcie Mu o mnie nic. Jesteśmy dla siebie wciąż tymi młodymi chłopakami, którzy spotkali się w pogoni za marzeniami. I niech tak pozostanie – czysta, bezinteresowna relacja.