(ciąg dalszy opowieści z dn. 25 marca)
Najpierw zajechałem do knajpy. Tu u nas wszystkie drogi prowadzą do knajpy. Przez knajpę jedzie się do Walmarta, albo z Walmarta wraca. Przez knajpę jedzie się robić każdy interes z każdym. Przez knajpę jedzie się załatwiać sprawy w Urzędzie, bo najprawdopodobniej urzędnik, którego szukasz jest w knajpie lub w knajpie wiedzą, że go nie ma w Urzędzie, gdyż jest gdzieś indziej. A gdybyś w Urzędzie zapytał, gdzie jest ten którego nie ma, to ci urzędowo odpowiedzą, żebyś pojechał zapytać w knajpie, bo knajpa wie, a Urząd nie. Dlatego najpierw zajechałem do knajpy.
– Ed, Jeff – przywitałem się, a potem siadłem na moim miejscu pomiędzy nimi. Torbę z gaciami postawiłem na podłodze; była szara, papierowa, niezdradzająca zawartości.
W tym momencie z zaplecza przyszedł barman z nową beczką piwa:
– Przywiozłeś gacie – nie wiem czy mnie zapytał, czy stwierdził. – Wszyscy inni przywieźli – w tym momencie popatrzył na Eda i Jeffa, a oni kiwnęli głowami. – I teraz czekamy.
– Jakie “inni” i na co czekamy?
– Na męża. Przyjedzie zebrać gacie dzisiaj po południu.
– Jak to zebrać? – byłem skołowany, ale w naszym barze to norma. – Tych gaci było więcej? Nie tylko do mnie doleciały? – popatrzyłem na podłogę i zobaczyłem różne zawiniątka podobne do mojego, które leżały przy wielu stołkach.
– Tornado porwało jej całe pranie. Kosz pełen gaci poszedł w górę ziuu.
Ed i Jeff próbowali się nie śmiać.
– Mieliśmy tornado?! Nie słyszałem.
– Wiało?
– No wiało…
– Burza była?
– Była, ale przeszła bokiem. Podawali w TV, że coś tam rozwaliła, ale daleko stąd.
– A na brzegu tej burzy zrobiła się trąba powietrzna. Normalka i nie ma o czym gadać. Zdechła po kilku milach, nawet nie zdążyli w radiu ogłosić alarmu. Zdechła szybko, ale przedtem zdążyła wciągnąć kosz z praniem. Zassało wszystko w górę, a potem te gacie opadały tu i tam. Jak… spadochrony, jeśli wiesz co mam na myśli – powiedział barman, a Ed i Jeff próbowali się nie udusić.
– Ale wiatr był zachodni! Więc nawet jeśli zassało u niej, to nie mogły potem opaść u mnie. Ed też ma rancho na zachód…
– Pojechała z tymi gaciami do koleżanki, bo jej się pralka zepsuła. Miała je w koszu na pace pikapa. Zaczęły od picia kawki na porczu, kiedy zobaczyły trąbę, uciekły do domu, schować się pod schodami, a potem przeszło tornado i wessało nie tylko ten kosz. Ciesz się, że nie spadł ci na głowę lewarek, albo koło zapasowe, Gringo.
– Dobra, porwało jej pranie z pikapa, zassało wysoko w górę, potem to wszystko spadło gdzieś na prerii, a potem mi to przywiał zachodni wiatr?
– Tak – odpowiedział Ed
– I do mnie też – dopowiedział Jeff.
– A ona jechała zrobić pranie, tak?
– Tak.
– I najpierw siadły sobie na kawkę, tak?
– Tak.
– Czyli: te gacie, którymi się od dwóch dni zajmuję, wylądowały u mnie PRZED wypraniem, tak?
– Tak.
Było nas w tym barze kilkunastu. U stóp wielu osób leżały zawiniątka w dyskretnych torbach. Wszyscy słyszeli naszą rozmowę i nikt nie wyglądał na zaskoczonego moimi wnioskami.
– Rozluźnij się, Gringo. Wszyscy jesteśmy… po tej samej stronie tego prania co ty. Ale nie jest źle! To ona, nie my, jest w gorszej sytuacji. Nie wychodzi z domu i nikomu się nie pokazuje, a mąż jeździ po okolicy i zbiera gacie. Zaraz tu będzie. Potem wszyscy napijemy się po drinku i nigdy więcej nie będziemy o tym rozmawiać. Nigdy, nigdy, nigdy.
– A czy…
– Nigdy!!! – powiedziała cała sala.
-
Wyspa na prerii40,00 zł