Pierwsze wrażenie na prerii jest takie, że wszytko tu bardziej rozłożyste. Więcej przestrzeni wszędzie i we wszystkim. To ogólna cecha Ameryki, obu Ameryk, ale na prerii czujesz to mocniej.
Pejzaż jest większy, w aucie masz więcej miejsca na łokcie i na kubek z kawą, a ja mam miejsce nawet na stojak do termosu i yerbę. I drogi szersze, i alejki w sklepach, i kawa za darmo. Nawet uśmiechy są szersze i bardziej szczere, bo gdy żyjesz z rozmachem, wówczas stać cię na chwile serdeczności wobec swoich i obcych.
Wiatr na prerii jest większy, ale i słońce większe, i skoki temperatury większe, więc rano przymrozek nie martwi, bo wiesz, że o godzinie dziewiątej siądziesz na porczu grzać się w słońcu i na tyłku będziesz miał wtedy szorty.
Więcej przestrzeni, także w domu. I to akurat nie wiem jak możliwe, skoro mój dom na prerii jest obiektywnie mniejszy od domu w Polsce. Mniejszy, a wszędzie więcej miejsca. W kuchni więcej, w kiblu więcej, w szafie więcej, za biurkiem więcej. Może to kwestia widoku za oknem? Widoku, który wlewa się do środka.
Patrzę przez drzwi otwarte i widzę horyzont. Znam go i wiem coś o nim, bo kiedyś poszedłem kilka godzin do najdalszego drzewa na tym horyzoncie – doszedłem i widziałem, że za tym horyzontem jest go więcej i więcej, i zasadniczo jest go tam tyle, że końca nie sięgniesz; ani wzrokiem, ani piechotą, ani nawet konno.
Patrzę na sufit nad biurkiem i mam go zdecydowanie mniej niż w Polsce, a potem, gdy opuszczę głowę i rozejrzę się po pokoju to pod tym sufitem mam miejsca więcej, niż na to pozwala sufit. Hmm..
Takie to pierwsze wrażenie z prerii.
Właśnie jadą do mnie z choinką – widzę znajomy tuman kurzu zza horyzontu – więc…
baj