Obsypałem posesję dookoła granulatem na węże. Trochę cuchnie, ale dość już mam tych małych szarych, których nie widać w trawie. Nawet nie chce mi się pytać u sąsiadów co to za gatunek, bo gdy pytasz, to ci odpowiedzą, a ja nie chcę wiedzieć w jakim stopniu te małe zygzakowate, przypominające wyglądem grzechotnika, są niebezpieczne. Nie chcę wiedzieć.
Nie chcę też wiedzieć, że na przykład akurat te małe wcale nie są jadowite, bo gdy się dowiem, to przestanę być ostrożny i potem mnie ugryzie jakiś inny, który jadowity jest.
Kupiłem dwie torby szarego granulatu, wysypałem, cuchnie, odstrasza. Mam nadzieję, że odstrasza. A przynajmniej zniechęca.
***
Najobrzydliwsze i napędzające najwięcej strachu wcale nie są grzechotniki, tylko Miedziane Łby (copperhead). OBRZYDLIWE. Dość krótki wąż, za to łeb ma trójkątny i nieproporcjonalnie wielki w stosunku do reszty ciała. Gdy cię dziabnie, masz mało czasu na podróż do ambulatorium, a gdybyś po drodze przebił oponę, to… nie zatrzymuj się – pruj dalej na gołej feldze! Miedziany Łeb wprawdzie nie zabija szybko, ale… gdybyś w trakcie jazdy po zawsze pustej drodze z twojego rancha dostał krwotoku z oczu i ust, to nie dojedziesz. Listonosz znajdzie cię dnia następnego i bardzo prawdopodobne, że będziesz nadgryziony przez kojoty lub sępy. Więc radzę: pruj dalej na pustej feldze!
Nigdy takiego Łba nie widziałem, ale nasłuchałem się opowieści. Próbowałem o nich czytać w encyklopedii i dowiedziałem się, że nie występują w Arizonie – ich zasięg kończy się w Texasie koło El Paso. Kiedy zapytałem o to moich kumpli z knajpy, Ed prychnął, a Jeff powiedział mi, żebym sobie tę encyklopedię wsadził. Albo jeszcze lepiej, żebym ją wsadził temu, kto ją pisał.
Spotkaliśmy się znowu następnego dnia i wtedy Jeff położył mi przed nosem worek.
– Co to?
– Nic.
– Coś przecież jest w tym worku.
– Nic.
– Jest gruby, pełen. To jakiś kawał?
– Nie.
– To co tam jest?
– Nic.
– Mam zajrzeć?
– Zajrzyj.
– A co tam jest?
– Coś czego nie ma, czyli nic.
Zajrzałem. Niepotrzebnie. Suszone węże to nigdy nie jest widok przyjemny, a w tym worku były poobrzynane łby trzydziestu Miedzianych Łbów.
– Fuj! Po co ci ta kolekcja, Jeff?
– Byłeś kiedyś na snake hunt?
– Co to jest? Jakieś indiańskie rytuały?
– Zapraszamy – dodał Ed.
– W sobotę jedziemy polować na Miedziane Łby. Snake hunt. Potrzebne będą buty, DŁUGIE spodnie, steki, flaszka, broń. Może być ten twój rum co ostatnio, bo był dobry. My weźmiemy resztę.
– To ma być forma rozrywki? Celowe pakowanie się na węże? Bo nie bardzo rozumiem.
– Rozrywka owszem, swoją drogą. A przy okazji pożytki dwa. Oczyścimy teren z węży, co na jakiś czas pomoże, a po drugie będziesz miał potem własny worek pełen łbów Miedzianych Łbów.
– Taki jak ten?
– Ym – potwierdził Ed.
– A na co mi to?
– Wiesz co, Ed – powiedział Jeff patrząc na Eda poprzez lustro wiszące za barem naprzeciwko nas – ten Gringo jest już tu z nami tyle lat, my go edukujemy, poświęcamy czas, wypowiadamy do niego więcej słów, niż przez całą resztę dnia do wszystkich innych ludzi i zwierząt, a jaki głupi tu przyjechał, taki głupi ciągle jest.
– Ym – potwierdził Ed.
– Głupi, a do tego niedomyślny.
– Ym – potwierdził Ed.
– Wcale.
– Ym – potwierdził Ed.
– Dobra, zrozumiałem, panowie, zrozumiałem, jestem głupi w sprawach prerii. Więc ten worek jest mi do czegoś potrzebny, tak? – potrząsnąłem workiem, a łby zagrzechotały nieprzyjemnie. – Do czego mi to?
– Tobie do niczego. To jest mój worek.
– Ym!
– A tobie jest potrzebny TWÓJ worek.
– Ym, ym, ym!
– Czyli w sobotę jedziemy polować na węże, bo mi jest potrzebny własny worek pełen wężych głów, tak?
– Suszonych!
– OK. Suszonych.
– A po co mi to?
– Eh…
– Ym.
– Ech.
– Po co?!
– Chyba muszę mu powiedzieć, ED, bo głupi, że ręce załamać.
– Ym.
– Głupi i niedomyślny.
– YM!
– Suszysz wężowe łby, Gringo. Gdzieś w domu, żeby ci ich mrówki nie zjadły. A potem rozwieszasz na krzakach dookoła posesji tak, jak rozwiesza się bombki na choince. Wieszasz dość nisko, trochę ponad poziomem trawy i to działa lepiej, niż ten twój cuchnący granulat.
– Skąd wiesz o granulacie?
– Wiem.
– Ym – Ed najwyraźniej też skądś widział.
– Wieszasz suche łby, a węże je widzą i odchodzą. Węże są głupie, ale jednocześnie są ostrożne. Nie wiem do końca jak to działa, ale wiem od mojego ojca i dziadka, że działa. U mnie na posesji węży nie ma.
– Ym. No dobra, panowie. Czyli w sobotę jedziemy na mój pierwszy snake hunt.
– DŁUGIE spodnie, steki, rum, broń. My weźmiemy resztę.
– Ym – odpowiedziałem mu.
– Ym? Czy ty mnie przedrzeźniasz, Gringo? – spytał Ed.
– Wcale i nigdy.
– Jak nie, kiedy tak?
– Ech, Panowie, jestem już tu z wami tyle lat, wypowiadam do was więcej słów niż do innych ludzi i zwierząt, a wy ciągle nie rozumiecie co to sarkazm.
– Bo tu jest preria, Gringo – powiedział Jeff. – Sarkazm to sobie można mieć w Kalifornii, a u nas ma się zwykły katar.
– Ym – potwierdził Ed.
– Ym – spuściłem głowę załamany.
– Ym – zakończył Jeff.
***
To była bardzo rozbudowana rozmowa. Najczęściej po prostu siedzimy w knajpie – Ed z mojej lewej, Jeff z mojej prawej – i wszystkie nasze myśli, sprawy i spostrzeżenia potrafimy zawrzeć w jednym słowie: ym. Bo życie na prerii jest proste – jak ym. Życie na prerii składa się głównie z pejzażu i milczenia. I z kurzu. A kurz, dobrze jest co jakiś czas wydmuchnąć z nosa robiąc: ym.